Jako młody chłopiec sądziłem, że ogrodnictwo to strata czasu. Kiedy miałem sześć czy siedem lat, nie widziałem sensu w koszeniu trawy (przecież odrasta), grabieniu liści (i tak spadnie więcej) czy kupowaniu mnóstwa aksamitek w centrum ogrodniczym w niedzielę po to tylko, aby już w środę narzekać, że zapewniło się strawę ślimakom.
Wyglądało mi na to, że to walka z przyrodą – bez szans na powodzenie. Później, kiedy wyrosłem na 10-, 11-latka, przestały mi się podobać takie wyrazy jak „chwast” czy „szkodnik”. Ja lubiłem te rośliny i stworzenia.
Podobało mi się, że rozwijały się wbrew interesom mojego taty i dziadka, i byłem szczęśliwy, gdy pomimo oprysków czy wykopywania nadal trwały. I były zdecydowanie ciekawsze od chryzantem, piwonii czy przywiędłych pelargonii, które tak okropnie gorzko pachniały – a poza tym nic nie mogło przebić uczucia, które budziła we mnie idąca po kciuku gąsienica...
Pełny tekst możesz przeczytać w magazynie: Gardeners` World Edycja Polska - Listopad-Grudzień 2017 | |