Samodzielna uprawa roślin przeżywa prawdziwy renesans – i niech tak będzie jak najdłużej. Mam jednak jedno małe „ale”: ten trend dotyczy głównie warzyw i ziół, zaś owoce traktuje się jak końcówkę peletonu.
Z historycznego punktu widzenia to całkowite odwrócenie rzeczy. Do XIX wieku owoce uważano za główną wygraną wszystkich szczęściarzy posiadających ogród – średniowieczne sady starannie chroniono (były one zresztą głównym tłem romantycznych uniesień i rodzinnego relaksu), natomiast XVII- i XVIII-wieczne ogrody skorzystały na pojawieniu się nowych odmian i owoców egzotycznych, takich jak pomarańcze, melony i ananasy, pochodzących z nowo podbitych kolonii.
Teraz zaś owoce grają drugie skrzypce za warzywami i są uważane za opcjonalny dodatek, do którego uprawy ogrodnicy zabierają się w przypływie fantazji, a nie poczucia, że to niezbędne i radosne. Przypuszczam, że wynika to głównie z rozwoju przemysłu chłodniczego. Już za moich czasów takie owoce jak pomarańcze (które uważałem za bożonarodzeniowy i noworoczny przysmak) stały się powszechnie dostępne.
Na przestrzeni dziejów owoce zapewniały kolejno po sobie następujące sezonowe smakołyki: przy dobrym planowaniu pojawiały się więc czereśnie, truskawki, agrest, porzeczki, maliny, morele, brzoskwinie, jabłka, gruszki, winogrona, pigwy, owoce nieszpułki, morwy, rajskie jabłka i różne śliwki – a wszystkie wyczekane jako doroczne sezonowe atrakcje. Obecnie, aby móc je mieć, wystarczy wybrać się do byle supermarketu – w dowolnym momencie. Jest to pewien postęp, ale jego ceną jest powszedniość, która zrodziła rodzaj pogardy – a to już prawdziwa strata dla każdego...
Pełen tekst możesz przeczytać w magazynie Gardeners' World Polska Wrzesień-Październik 2016